Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski
9402
BLOG

Whiplash, czyli będę dalej szedł

Wojciech Sumlinski Wojciech Sumlinski Społeczeństwo Obserwuj notkę 217

   W filmie „Whiplash” jest taka scena, w której główny bohater, młody utalentowany perkusista, w skutek intrygi zostaje poniżony i „zlinczowany” podczas najważniejszego koncertu swojego życia. W efekcie schodzi z koncertowej sceny w przekonaniu, że nigdy już na nią nie powróci. Żegnające go ciche brawa publiczności są bardziej wymowne, niż buczenie czy gwizdy i zdają się tylko potwierdzać, że muzyk ów jest skończony. Wychodzi za kurtynę, gdzie czeka na niego ojciec, ostatni bliski mu człowiek. Ten, przytulając syna, niczym małego chłopca, mówi cztery słowa: „chodźmy już do domu”. Tylko tyle – więcej nie trzeba. Wydaje się, że wszystko, co było do powiedzenie, zostało już powiedziane, wszystko, co było do zrobienia, zostało już zrobione. To kulminacyjny moment filmu. Bo oto następuje zwrot akcji. Główny bohater, jeszcze chwilę temu wrak człowieka, w geście determinacji odwraca się na pięcie, by pozostawić zdumionego ojca i powrócić na scenę. Powraca, by dokończyć, co zaczął - dokończyć przerwany koncert, na swoich warunkach, wbrew oczekiwaniom zdegustowanej publiczności, planom dyrygenta, który przygotował intrygę, a nawet wbrew początkowo nic z tego wszystkiego nie rozumiejącym pozostałym członkom orkiestry.

Nigdy się nie poddawaj

 Nie wiemy, co dzieje się dalej - czy bohater powrócił tylko na chwilę, by „dograć” swój koncert do końca i odejść - koncert zresztą niezwykły, niesamowity, pełen pasji i determinacji – czy też może to, co miało być końcem, stało się początkiem czegoś zupełnie nowego. Tego nie wiemy i tak naprawdę nie to jest tutaj istotne.

   Najważniejsze w tej scenie jest jej przesłanie, któremu zawierzyłem na długo przed obejrzeniem filmu i którego nic, ani nikt, nigdy nie przekreśli, przesłanie zawarte w innych czterech słowach: „nigdy się nie poddawaj”. Opisany kulminacyjny moment filmu „Whiplash”, to dla mnie memento. Zapewne wielu spośród Czytelników grając „koncert” swojego życia gdzieś, kiedyś zostało złamanych ludzką podłością, własnymi błędami czy przez nikogo nie zawinioną tragedią i wówczas znalazło się dokładnie na tej samej scenie, na której znalazł się filmowy bohater. I zapewne wielu uległo pokusie, by pod wpływem doznanych krzywd, błędów czy niezawinionych cierpień opuścić ją i już nigdy nań nie powrócić. Rozumiem ich dobrze, bo ja także byłem na tej scenie i to częściej, aniżeli byłbym to sobie w stanie wyobrazić przed laty, gdy zaczynałem dziennikarską „przygodę” i gdy wszystko wokół wydawało się proste. Po raz ostatni byłem tam kilka tygodni temu.

    16 grudnia 2015 roku zasypiałem w przekonaniu, że oto spełnia się marzenie mojego życia. Właśnie wygrałem ośmioletnią, beznadziejną wydawałoby się walkę, w której za sojuszników przez długi czas miałem tylko najbliższych i może jeszcze niewielkie grono przyjaciół, a za przeciwników (choć może określenie „wrogów” było by bardziej adekwatne) najważniejsze osoby w państwie, z urzędującym prezydentem Bronisławem Komorowskim, generałem Markiem Dukaczewskim i jego podwładnymi z WSI, urzędującym szefem ABW Krzysztofem Bondarykiem i jego pierwszym zastępcą pułkownikiem Jackiem Mąką, z wieloma negatywnymi bohaterami moich publikacji z rządzącej krajem Platformy Obywatelskiej, z właścicielami obracającymi setkami milionów złotych spółek i fundacji vide „Pro Civili” czy „Megagaz”, które (zwłaszcza ta druga) zasypały mnie procesami, ze sprzedajnymi, dwulicowymi adwokatami i niekoniecznie byłymi dziennikarzami, „kolegami” po fachu, którzy nie musieli odchodzić do PR, by zostać ludźmi do wynajęcia i niszczenia innych za pieniądze. Ile kosztował mnie sukces w walce z taką hordą nikczemników, nie zrozumie nikt, kto nie przeszedł podobnej ośmioletniej drogi. Zresztą tak naprawdę droga ta nie zaczęła się wcale osiem lat temu, nie zaczęła się 13 maja 2008 roku - gdy rozpoczęto niszczenie mnie już systemowo, planowo, dzień po dniu, przy pomocy serii oskarżeń, aresztów, kontroli, zastraszeń i pierwszego poważnego, trwającego wiele miesięcy, medialnego linczu. Zaczęła się dużo wcześniej, jeszcze w latach 90, gdy próbowano podpalić moje mieszkanie, gdy po raz pierwszy na wniosek redakcji „Życia” przydzielono mi policyjną ochronę i gdy dla bezpieczeństwa redakcja wyposażyła mnie w fałszywą tożsamość i „potwierdzającą” ją fałszywe dokumenty. Przez następne dwie dziesiątki lat żyłem w nieustającym pędzie i stresie, w bezsenności, bez spokoju, a zarazem nie dbając o splendor, pieniądze czy zaszczyty. Falsyfikaty wartości nie miały dla mnie znaczenia nigdy, więc jeżeli czegoś naprawdę żałuję, to chyba tylko tego, że wszystko to działo się kosztem najbliższych, „przegapionego” dzieciństwa dzieci, które nie powróci.  

Każdemu według zasług

    Dzień 16 grudnia kończyłem z przekonaniem, że cały ten świat i wszystko, co złe, zostawiam daleko za sobą, że od teraz, po dwudziestu latach wycierania mną, niczym starą miotłą, priorytetem będzie mogła stać się rodzina. Pamiętałem o słowach Przyjaciela, księdza Stanisława Małkowskiego, który pełniąc posługę w hospicjum Res Sacra Miser na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie towarzyszył w drodze na „drugą stronę” dwom tysiącom osób i zapamiętał, że w ostatnich chwilach przed tą „podróżą” ludzie żałowali, że nie poświęcili dość czasu dzieciom, małżonkom, rodzicom, przyjaciołom, żałowali popełnionych błędów i zmarnowanych okazji do rozwoju siebie - jednym słowem żałowali wszystkiego, tylko nie tego, że za mało pracowali, bo tego akurat nie żałował nikt.  Pamiętając o tym planowałem nadrobić „zabrany” Bliskim czas. Czy mogłem przewidzieć, że ledwie kilka tygodni później plany te znów trzeba będzie odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość?

   Zapoczątkowany przez „Newsweek”, kontynuowany przez „Gazetę Wyborczą”,  program Moniki Olejnik i kilka innych mediów atak z oskarżeniem o plagiat trwał bez mała miesiąc. Już tylko ten fakt pokazał mi, jakie znaczenie i jaką wagę doń przyłożono. Bez dwóch zdań - ostro się za mnie wzięli. „Każdemu według zasług” – jak mawiał bohater filmu „Lewiatan”. Moje argumenty, że wybrane zdania i frazy były niczym innym, jak tylko marginalnymi elementami sztafażu (za SJP sztafaż – elementy stanowiące uzupełnienie lub ozdobę czegoś, będące tłem dla wyeksponowania pewnych walorów, za Wikipedią sztafaż - nie nawiązuje bezpośrednio do głównego motywu dzieła, a jedynie uatrakcyjnia tło, zastępuje tło czymś ciekawszym, spełniając jednak nadal podstawowe funkcje tła, tak więc użycie sztafażu odbywa się jedynie w warstwie formalnej, a nie znaczeniowej), czego zresztą nigdy nie kryłem i co wielokrotnie podkreślałem, natomiast cała konstrukcja, treść i fakty są stuprocentowo autorskie i nie do podważenia, zniknęły w wielokrotnie powtórzonym ataku, do którego przyłączyli się także tzw. „życzliwi”, „pochylający się z troską” i inni, którzy przez osiem lat nie zająknęli się nawet, gdy niszczono kolegę po fachu – za nic, tylko za to, że odkrywał niewygodne dla ludzi na wysokich stołkach fakty – ale nie pominęli pierwszej nadarzającej się okazji, by, „z życzliwości” rzecz jasna, dobić. Przy okazji rzecz całą doprowadzono do absurdu, gdzie już cztery czy pięć wyrazów ułożonych w sposób, który gdzieś kiedyś pojawił się u kogoś, określano, jako „plagiat”, zaś zdania, które tylko przypominały zdania innych autorów a priori uznano za „prawie plagiat”. Zgodnie z metodami sztuki o których mówili moi informatorzy: „jeżeli znajdą gdzieś szczelinę, powiększą ją do dziury, przez którą przejdzie kot z podniesionym ogonem, najpierw osaczyć, potem dobić – robiono to już wiele razy. Bo jeżeli podważą twoją wiarygodność, bez znaczenia staną się fakty, które ustaliłeś.” Temu tak naprawdę - podważeniu wiarygodności - służyły propagowane od lat wszystkie pomówienia i procesy, którymi mnie „uraczono”, a że nie udało się tą drogą, bo na tym polu od zawsze odnosiłem zwycięstwo po zwycięstwie, spróbowano innej drogi. W rzeczywistości cały ten atak obliczony był na podważanie nie tyle formy, co treści, a podważanie pierwszej z nich wykorzystano jako pretekst do uderzenia w drugą. Z nadarzającej się okazji natychmiast skorzystał Bronisław Komorowski, który udzielił wywiadu orzekając, że „ta kłamliwa książka” bardzo zaszkodziła mu w kampanii wyborczej. Co prawda były prezydent nie potrafił podać ani jednego przykładu rzekomych kłamstw, ale od czego jest nieoceniona „Gazeta Wyborcza”, prawda?  Ta ochoczo pospieszyła ex prezydentowi z pomocą.

Premier Oleksy i inni

   Rzadko to robię, więc proszę o wybaczenie, że zacytuję obszerne fragmenty publikacji organu Adama Michnika (zainteresowanych całością odsyłam do tekstu Gazety Wyborczej pt. „Mętne aluzje bez dowodów. O książce Wojciecha Sumlińskiego „Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego”.)

 „Od literatury faktu oczekiwalibyśmy - no właśnie - faktu. Klarownej tezy typu: "oskarżam Bronisława Komorowskiego o to i o to na podstawie następujących dowodów". W książce Sumlińskiego tych dowodów nie ma.Po książkę Wojciecha Sumlińskiego "Niebezpieczne związki Bronisława Komorowskiego" sięgnąłem dopiero wtedy, gdy "Newsweek" ujawnił, że spore fragmenty to plagiaty z Alistaira MacLeana, Raymonda Chandlera i Stiega Larssona. Najbardziej byłem zaskoczony tym, że to przecież nie są klasycy dziennikarstwa, tylko literatury sensacyjnej. Nie wiedziałem, że Sumliński napisał powieść! I chyba nie tylko ja. Choćby niedawno ukazał się w "Gazecie Wyborczej" wywiad z Zygmuntem Staszczykiem, w którym mówił m.in.: "Ukazała się książka o Komorowskim Wojciecha Sumlińskiego, którą przeczytałem od deski do deski. Pojawiały się tam poważne zarzuty o związkach głowy państwa z WSI, inne jeżące włosy na głowie historie. I co? Zero reakcji. Taki temat w normalnym kraju byłby wiadomością dnia".
Nie wierzę, że Staszczyk naprawdę przez to przebrnął. Po pierwsze dlatego, że to się bardzo ciężko czyta. A po drugie dlatego, że wtedy również zauważyłby, że to powieść, a w "normalnym kraju" powieści nie stają się "tematem dnia", nawet jeśli w tych powieściach padają "poważne zarzuty".
Jo Nesbo, Philip Roth, Frederick Forsyth - wszyscy w swoich książkach umieszczali prawdziwych polityków, często pod imieniem i nazwiskiem. Ronald Reagan występuje w drugim sezonie serialu "Fargo", Margaret Thatcher - w jednym z filmów o Bondzie. Z polskich przykładów - bardzo złośliwy portret ministra Zdrojewskiego odnajdziemy w powieści "Bezcenny" Miłoszewskiego. To normalne w thrillerach, dodaje im smaczku. Od literatury faktu oczekiwalibyśmy - no właśnie - faktu. Klarownej tezy typu: "oskarżam Bronisława Komorowskiego o to i o to na podstawie następujących dowodów". Dowody - fotokopie dokumentów, zapisy rozmów, zdjęcia - są w literaturze faktu zamieszczane w przypisach czy osobnym aneksie. Wypełniacze w rodzaju opowieści o okolicznościach, w jakich reporter dotarł do dowodów, mogą się oczywiście pojawić, ale kluczowe są te dowody. Żargonowo nazywamy je w branży "mięskiem". Pod tym względem książka Sumlińskiego to danie wegańskie. Nie ma tu konkretnych dowodów, nie ma też klarownej tezy. To co jest zamiast tego? Mamy narratora, który co jakiś czas widuje dowody winy Komorowskiego, nawet przez chwilę trzyma je w rękach - ale zawsze ktoś mu je w końcu zabiera, niczym dowody na UFO w serialu "Z Archiwum X". Pierwsze 113 stron to rozmowa z informatorem opisanym po prostu jako "nadkomisarz". To do niego narrator przyjeżdża do Darłówka (via Ustka) w okolicznościach splagiatowanych z powieści Larssona.
Nadkomisarz długo nie chce przejść do rzeczy, ale ciągle coś mętnie sugeruje. Wygląda to tak: "Nadkomisarz przez krótką chwilę spoglądał na swoje dłonie, a potem przełknął kilka łyków kawy, jak gdyby potrzebował przerwy, nim przejdzie do sedna. - Chciałbym, żebyś zrobił to samo co przy » Masie «, tylko skuteczniej. Będzie łatwiej, bo akta » Masy” masz w małym palcu, a w tej historii Jarosław Sokołowski odgrywa bynajmniej niemarginalną rolę”.
"Bynajmniej niemarginalną" to już chyba własna inwencja Sumlińskiego, podobnie jak stylistyczne kwiatki typu: "Powoli, z rozmysłem, zdusił niedopałek papierosa. Wydawało mi się, że ten gest zawierał w sobie dziwny przedsmak ostatecznej decyzji, jakby coś w sobie ważył i przełamał" albo: "Zniżył głos do szeptu. W pełnej napięcia ciszy zgrzytnęło kółko zapalniczki. Pochylił się do przodu, oparł o stół i mówił dalej cichym głosem". Nadkomisarz ciągle nie chce przejść do rzeczy. Na s. 104 bohater ma tego dość (czytelnik dużo wcześniej): „Pomyślałem, że grunt to oryginalność. Ponieważ jednak nie byłem w nastroju do rozmów typu vide film pt. » Dzień świstaka «, w którym bohater po wielokroć przeżywa ten sam dzień, to samo robiąc i to samo mówiąc, a już tym bardziej nie byłem w nastroju do rozmów o niczym, postanowiłem skrócić jałowy dialog i zagrać w otwarte karty”. To nic nie daje, nadkomisarz się wykręca od odpowiedzi. Bohater idzie się upić. Jest noc, ale na szczęście w grudniu w Darłówku mnóstwo jest restauracji czynnych całą dobę. W jednej z nich przypadkowo spotyka Krzysztofa, opisanego jako "oficer ABW, lat czterdzieści cztery". Krzysztof, okazuje się, przypadkowo ma przy sobie dowody związków Komorowskiego i jego żony z organizacjami przestępczymi założonymi przez byłych oficerów WSW. Ma je nawet spakowane do poręcznej plastikowej teczki, którą Krzysztof tak po prostu wręcza głównemu bohaterowi (s. 132). Niestety, dwie strony dalej samochód widmo zabija Krzysztofa, a głównego bohatera tylko lekko rani. Po teczce nie ma śladu. Na szczęście na następnych stronach już się roi od informatorów. Nikt z nich nie ma nazwiska, tylko nieliczni mają imiona. Są to: "kapitan służb tajnych" (s. 163), "Były Premier" (s. 197), "Marek, który wszystko wiedział i o wszystkim słyszał" (s. 202 i 269), "oficer Wojskowej Akademii Technicznej" (s. 207), "starszy aspirant" (s. 311), na koniec ktoś opisany po prostu jako "mój rozmówca" (s. 377). Ten ostatni wreszcie bohaterowi "opowiedział wszystko od początku", ale tutaj książka się urywa. Poprzednie, niekonkretne rozmowy narrator relacjonował z absurdalnym szczególanctwem, teraz po "od początku" mamy trzy gwiazdki i... to już wszystko. Narrator idzie na spacer, by to sobie przemyśleć, i "na przekór wszystkiemu uśmiecha się do swoich myśli. KONIEC" (s. 388).
Rzecz jasna żadnej z tych rozmów bohater nie nagrywa. Nie tylko więc nie padają tu żadne konkretne zarzuty pod adresem Komorowskiego, to jeszcze na dodatek mętne aluzje o "związkach z WSI" nie są udokumentowane literalnie niczym - zdjęciem, dokumentem, relacją konkretnego świadka.
Wszyscy ci rozmówcy wyglądają po prostu na postacie literackie. Bohater spotyka ich w miejscach, które ewidentnie nie istnieją, np. Marka na s. 269 w "przydrożnej restauracji w Dziekanowie Leśnym". W Dziekanowie Leśnym nie ma nie tylko restauracji pasującej do tego opisu, ale w ogóle żadnej (przypadkowo to akurat wiem na sto procent, przede mną w promieniu paru kilometrów żadna się nie ukryje).
Nie ma też restauracji na Mokotowie, w której na s. 198 spotyka "Byłego Premiera". Raz, że jej opis zerżnięto z "Lalki na łańcuchu" MacLeana, a dwa, że mimo wszystko w Warszawie nie ma knajp, w których "mała kawa kosztuje kilkadziesiąt złotych, a ceny czegoś mocniejszego zaczynają się od setek złotych". Dlaczego sztab Komorowskiego na tę książkę nie zareagował przed wyborami? Nie wiem, nie znam się na kampaniach wyborczych, znam się na książkach.
To jest po prostu słabo napisany thriller, a nie literatura faktu.” 
   Po przeczytaniu rzeczonej publikacji nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to nie Muniek Staszczyk, a właśnie Szanowny Pan Redaktor z GW miał problem z „przebrnięciem przez to”. Tak zupełnie na marginesie - widziałem się z Muńkiem Staszczykiem i zapewnił mnie, że „przez to” przebrnął błyskawicznie, nie mogąc się „od tego oderwać”. Gdyby zatem Pan Redaktor zdobył się na podobny „trud”, wiedziałby, że książka zawiera dziesiątki opisów autentycznych wydarzeń, mnóstwo faktów i więcej prawdziwych nazwisk oraz przypisanych do nich łotrostw, niż jakakolwiek inna książka z dziedziny literatury faktu. Istniała też opisana restauracja w Dziekanowie Leśnym, podobnie jak istniała wskazana w książce restauracja na Mokotowie (niemal vis a vis, po przekątnej, ambasady rosyjskiej w Warszawie), w której doszło do mojego spotkania - jednego z wielu - z byłym premierem. By to sprawdzić, namawiam Pana Redaktora do wykonania telefonu i zapytania o to pozostałych dwóch uczestników opisanego w książce spotkania z byłym premierem w restauracji na Mokotowie (gdy do tego spotkania doszło, nie był już premierem, lecz Ministrem Spraw Wewnętrznych), czyli redaktorów Marka Króla i Piotra Gabryela, w tamtym czasie redaktora naczelnego i jego zastępcy z tygodnika „Wprost”. Istniał też sam premier i nazywał się Józef Oleksy. Nigdy nie był moim informatorem (Redaktor GW wybaczy, że nazwisk informatorów nie wymienię, może takie rzeczy uchodzą w „Wyborczej”, ja jednakowoż uznaję reguły, według których tożsamość informatora, który zastrzega jej anonimowość, dziennikarz zabiera ze sobą do grobu) raczej kimś, kto mnie do owych informatorów doprowadzał, w swoich zakamuflowanych – jak pokazał czas – celach, a potem w specyficzny sposób bezskutecznie próbował mnie odwieść od zainteresowania poczynaniami Bronisława Komorowskiego. Nie wymieniłem w książce nazwiska Oleksego, ponieważ niedługo przed jej premierą ów zmarł, niemniej dopytywany przez Czytelników, kim jest opisany w książce „były premier”, w kuluarach dziesiątek spotkań autorskich podawałem, o którego polityka chodzi. Mógłbym tak zdanie po zdaniu polemizować z autorem publikacji  oraz z innymi autorami, ale w tym właśnie jest pułapka, w którą usiłuje się mnie zapędzić od lat. Od lat bowiem, niczym goniony zwierz, tłumaczę się przed dziesiątkami oszczerców, a także prokuratorów, sędziów itp., a gdy po latach okazuje się, że słuszność była po mojej stronie, że nawet w tak wiele pozostawiających do życzenia Sądach III RP wygrywam wszystko, co tylko jest do wygrania, sprawę po sprawie (na łącznie ponad dwadzieścia bardzo poważnych procesów karnych i cywilnych jedna „porażka”, z Waldemarem Chrostowskim, kierowcą księdza Jerzego, w której to sprawie Sąd Najwyższy ostatecznie stwierdził, że nie wie, co w niej jest prawdą, a co nie, ponieważ Sądowi Najwyższemu odmówiono wglądu do akt Chrostowskiego ukrytych w zbiorze zastrzeżonym i o tym, czy Chrostowski był agentem SB, czy też nie, zdaniem Sądu, rozstrzygnie dopiero historia – to zatem przed nami) i że nawet te Sądy po latach przyznają mi wiarygodność, nikogo to już nie obchodzi – oszczercy poszli dalej, w miejsce starych wytwarzając nowe, kolejne oszczerstwa. I tak bez końca, bez słowa pochylenia się nad wcześniejszymi oszczerstwami (Wojciech Czuchnowski z GW et consortes od lat zapewniali, że w tzw. Aferze Marszałkowej „dowody na winę Sumlińskiego są oczywiste i bezsporne” - po uniewinniającym mnie wyroku sądowym nawet nie podjęli próby, by wytłumaczyć się ze swoich łgarstw). Dlatego koniec z tym – jeśli ktoś woli dawać wiarę „Newsweekowi” i „Wyborczej”, jeśli komuś nie wystarcza moja argumentacja – trudno, nic nie poradzę, ale tłumaczyć się bez końca nie będę. Wiem, co zrobiłem i wiem, czego na pewno nie zrobiłem. Pan Redaktor zastanawia się i nie znajduje odpowiedzi na proste pytanie, „dlaczego sztab Komorowskiego na tę książkę nie zareagował przed wyborami?, kiedy przecież w trybie wyborczym Sąd mógł w dwa dni rozstrzygnąć, czy w książce zawarte są kłamstwa, czy prawda. Tego samego przed nim dociekały setki osób, a podczas debaty wyborczej w TVN dociekał Bogdan Rymanowski – bezskutecznie, bo Komorowski na żadne pytania dotyczące tego zakresu nie odpowiadał, powtarzając jedynie, jak mantrę: „Sumliński jest niewiarygodny, bo oskarżony o płatną protekcję”. Ile warte było te i inne oskarżenia, na które powoływał się Komorowski, pokazał uniewinniający mnie sądowy wyrok, a wcześniej kilkanaście innych wyroków! Tymczasem odpowiedź na pytanie Pana Redaktora z GW jest niezwykle prosta, najprostsza z możliwych: sztab byłego prezydenta nie podał mnie do sądu w trybie wyborczym, bo dotyczące Komorowskiego fakty, które opisałem w książce, są nie tylko porażające, ale są faktami właśnie i niczym innym.

Prezydent Komorowski i WSI

   Były prezydent RP doskonale wie, że opisane fakty, to jego robota. To nie bohaterowie Mc Leana, lecz Bronisław Komorowski własną osobą prowadził działania osłonowe dla przestępczej organizacji ukrywającej się pod nazwą Pro Civili, która doprowadziła do defraudacji miliardów złotych i w związku z działalnością której śmierć poniosło kilkanaście osób (organizacji tak niebezpiecznej, że najbardziej znany świadek koronny w Polsce, Jarosław Sokołowski pseudonim „Masa” pytany o nią odpowiedział prokuratorom Mierzewskiemu i Gorzkiewicz krótko: „mogę zeznawać na każdy temat, ale o fundacji Pro Civili nie powiem ani słowa, bo nie ma w Polsce takiej ochrony, która potrafiłaby mnie osłonić przed działaniem tych ludzi”). To nie wymyślone postacie z kryminałów, lecz były prezydent, jako szef MON, odpowiada za to, że ciemne typy powiązane z rosyjskim wywiadem zapoznawały się z pracami badawczymi i tajemnicami państwowymi na Wojskowej Akademii Technicznej i naraziły tę wojskową uczelnię na stratę kilkuset milionów złotych. To nie kto inny, jak minister Komorowski niszczył ludzi, którzy domagali się położeniu kresu działalności przestępców funkcjonujących na styku Pro Civili – MON. A żeby się przekonać, jak to robił, namawiam Pana Redaktora i innych zainteresowanych do rozmowy choćby z Krzysztofem Borowiakiem, byłym dyrektorem Departamentu Szkolnictwa Wyższego MON za kadencji ministra Komorowskiego. To nie żaden z bohaterów Chandlera, tylko minister Komorowski jest odpowiedzialny za narażenie bezpieczeństwa kraju poprzez ujawnienie ściśle tajnych informacji rosyjskiej spółce GTS oraz o ściśle tajnym obiekcie 09120, co wykazała opisana przeze mnie tajna narada zwołana przez premiera Jerzego Buzka (też niezgorszego szkodnika, którego słynne cztery „reformy” jeszcze długo będą odbijać się Polakom czkawką). To nie w książce Mc Leana, tylko w polskich realiach marszałek Sejmu Bronisław Komorowski - druga osoba w państwie - spotykał się z dwoma oficerami wojskowych służb tajnych namawiając ich do wykradzenia (!) najbardziej tajnego dokumentu w Polsce, jakim był i jest Aneks do raportu WSI. Komorowski zrobił to mając przy tym świadomość, że jeden z jego rozmówców może mieć związki z rosyjskim wywiadem (!!!).

To same twarde niepodważalne fakty dotyczące ministra, marszałka i ostatecznie prezydenta dużego europejskiego kraju, fakty tak porażające, że na ich wymyślenie zabrakłoby wyobraźni największym klasykom literatury kryminalnej. I to także nie Mc Lean, tylko Sąd zwrócił uwagę na zdumiewającą, szczególną rolę Bronisława Komorowskiego (także szefa Sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych Pawła Grasia i szefa ABW, Krzysztofa Bondaryka) w podłej prowokacji i intrydze zmontowanej przez jego kolegów z WSI - z jego wydatnym udziałem - której padłem ofiarą i która odebrała mojej rodzinie osiem lat życia. A przecież wszystko to jest ledwie wierzchołkiem góry lodowej „występków” Bronisława Komorowskiego i osób z jego otoczenia, o których to występkach - jako jedyny - z otwartą przyłbicą mówiłem i pisałem od lat. Pytania, które zadawałem prezydentowi podczas przesłuchania w Pałacu Prezydenckim, do czego doprowadziłem silą determinacji, wbrew woli prokuratury, przy jej twardym sprzeciwie, miliony odsłon moich wypowiedzi na temat Komorowskiego na you tube (sama rozmowa z Witkiem Rosowskim w Nowym Jorku, to ponad milion odsłon), dziesiątki tysięcy osób, które w ciągu ostatnich dwóch lat wzięły udział w spotkaniach ze mną, czy kolejne tysiące, które na spotkaniach wyborczych z Komorowskim w oparciu o moją książkę zadawały mu pytania o Pro Civili, są tego potwierdzeniem. Jako swoisty absurd traktują w tym kontekście kuriozalne oszczerstwa manipulatorów wytaczane na bazie ostatniego medialnego linczu, jakoby moja książka o Komorowskim miała mu pomóc. By zobaczyć, jak bardzo mu „pomogła”, wystarczy przy byłym prezydencie wymienić nazwisko „Sumliński”, nie trzeba niczego więcej. Śmiem twierdzić, że tyle jadu i nienawiści nie wywołuje u niego żadne inne nazwisko… 

   Ta sprawa powinna mieć i wierzę, że będzie miała swój ciąg dalszy. Odpowiednie zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez Bronisława Komorowskiego złożyłem w Prokuraturze dla Warszawy Woli. Być może, podobnie jak w historii dotyczącej poznania wszystkich okoliczności śmierci Błogosławionego Księdza Jerzego Popiełuszki i jej następstw (podpisane przez kilkanaście tysięcy osób petycje w sprawie przywrócenie tego śledztwa prokuratorowi Andrzejowi Witkowskiemu skierowałem do Prezydenta RP i Ministra Sprawiedliwości – pozostaję w oczekiwaniu na odpowiedź) - sprawie bynajmniej nie historycznej i nie tylko w moim odczuciu najważniejszej dla zrozumienia oraz wyjaśnienia wielu tajemnic III RP - niezbędne są zmiany w prokuraturze, by ruszyła z miejsca. Obie te historie powinny mieć pointę procesową, nie medialną, i na taką pointę czekam - z nadzieją.

Droga na zatracenie?

   Życie bywa dziwne i przewrotne. Gdy przed laty marzyłem o spokojnej pracy psychologa dziecięcego, właśnie wtedy odszedłem od wyuczonej profesji, by wybrać zawód, który gwarantował wszystko - za wyjątkiem spokoju. Gdy po latach długiego marszu, który był niczym droga na zatracenie, wygrałem najważniejszą walkę swojego życia - w której prawie nikt nie dawał mi szans, a wielu przekreśliło zaocznie – i gdy w efekcie planowałem zostawić za sobą brudny świat i co najwyżej już tylko domknąć to, co domknięcia wymagało, właśnie wtedy moje życie raz jeszcze zostało postawione na głowie. Raz jeszcze zostałem poddany trudnemu doświadczeniu, które raz jeszcze pozwoliło mi odróżnić przyjaciół od tzw. „przyjaciół”. Dziś, miesiąc po rozpoczęciu nagonki, idąc za słowami modlitwy „prosiłem Cię, Boże, o moc do odnoszenia zwycięstw, a dałeś mi bezsilność, bym szukał pomocy”, dziękuję Bogu za to kolejne doświadczenie. Przy okazji dziękuję też życzliwym ludziom, którzy jak tyle razy wcześniej, podali mi rękę w trudnym momencie mojego życia, m.in. Michałowi Karnowskiemu, Przemkowi Wojciechowskiemu, Grześkowi Górnemu, Jurkowi Zelnikowi, Przyjaciołom z Kanady i dziesiątkom, setkom innych osób, które okazały mi zaufanie i słowa wsparcia, gdy tego najbardziej potrzebowałem.

    Przez dwadzieścia lat pracując w dziennikach, tygodnikach i telewizjach, podążając tropami mrocznych tajemnic ludzi na wysokich stołkach starałem się zachować czyste sumienie i nikogo świadomie nie krzywdzić, odnosiłem sukcesy i porażki, upadałem i powstawałem, nawojowałem się tyle, że wystarczyłoby tego na kilka żyć i tylko raz - całkiem zresztą niedawno - naszły mnie gorzkie refleksje, gdy po latach nadstawiania głowy skonstatowałem, że kiedy stokroć mniej zasłużeni stroili się w szaty „kombatantów”, dochodzili do zaszczytów czy pieniędzy, ja bogatszym zacząłem pracować, niż byłem teraz (dopiero w ostatnim czasie spłaciłem swoje długi) – bo nie dla pieniędzy czy zaszczytów przez dwadzieścia lat robiłem, co robiłem. A cenę za to płaciłem nie tylko ja, płaciła cała moja rodzina.

    Pod wpływem takich refleksji przez ostatnich kilka tygodni zastanawiałem się, czy powinienem brnąć dalej w to wszystko. Przypomniałem sobie jednak, jak na studiach uczono nas ćwiczenia pomagającego odróżnić rzeczy ważne od nieistotnych. Należało wyobrazić sobie, jaką wagę będzie miało dla nas określone zdarzenia za dzień, miesiąc, rok, kilka lat. Jeśli wciąż dużą – rzecz jest ważna. W ostatnim czasie wykonałem to ćwiczenie po wielokroć, z dala od spraw tego świata, po raz n- ty przemodliłem i poddałem refleksji swoje życie, przeczytałem ponad tysiąc wspierających mnie maili i setki sms –ów, wreszcie odbyłem trzy zaplanowane wcześniej spotkania autorskie (w Wysokim Mazowieckim, Grodzisku Mazowieckim i w Warszawie) z siedmiuset osobami, by na koniec zrozumieć dwie rzeczy: że nic o sobie nie wiemy, dopóki nie staniemy pod ścianą i że jeśli pomimo tak potężnych ataków wciąż mam Czytelników, do tego tak wielu, i tak wiernych, to mam poważne powody, by wzorem bohatera filmu Whiplash powrócić na „scenę” - i dokończyć, co zacząłem. Dlatego moją odpowiedzią daną wszelkim Lisom i Czuchnowskim tego świata oraz grającym z nimi do jednej bramki internetowym hejterom będą moje kolejne książki, które planuję dokończyć jeszcze w tym roku: o WSI i Komorowskim, pointująca porażającą prawdę o tej postaci i o ludziach z nim związanych (jak zawsze, twarde fakty, których nie wymyśliliby do spółki Mc Lean z Chandlerem), o nieznanych wątkach życia i śmierci Andrzeja Leppera oraz o księdzu Stanisławie Małkowskim, mój wielki wyrzut sumienia, bo akurat ta pozycja powinna powstać dawno temu.

Nie wiem, jak długo na tej scenie pozostanę - bo przecież nikt z nas nie wie, co wydarzy się jutro, prawda? - ale jedno wiem na pewno: to nie ludzie z „Gazety Wyborczej” czy „Newsweeka” oraz im podobni będą o tym decydować, lecz wyłącznie moi Czytelnicy. I dopóki Oni pozostaną ze mną - będę dalej szedł.

Wojciech Sumliński 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo